Chyba jeszcze nigdy nie miałem okazji zagrać w grę, w której to Rosja jest męczennikiem i bojownikiem o wolność, dziesiątkowanym przez oponenta na każdym możliwym froncie. I wszystko wskazuje na to, że na taki tytuł będę musiał jeszcze trochę poczekać. Vanquish bowiem trzyma się starych, utartych i jakże sprawdzonych schematów - czyli Rosjanie w roli niewdzięcznych napastników, a Amerykanie po raz kolejny jako nieustraszeni obrońcy ojczyzny. Tym razem konflikt dwóch nacji ma miejsce w przyszłości. Czy odległej? Cóż, na pewno takiej, w których latanie pojazdami kosmicznymi nie robi już na nikim większego wrażenia, podobnie zresztą jak futurystyczne pukawki i korzystanie z robotów w walce.

A o co ta cała awantura? Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi oczywiście o... surowce. W tych trudnych czasach są one na wagę złota i stanowią o być albo nie być we wszechświecie. Stany - jak na potęgę gospodarczą przystało - wcale nie próżnują i swoje zasoby energii czerpią bezpośrednio ze słońca. Zawdzięczają to ogromnej stacji kosmicznej wybudowanej gdzieś na orbicie, która pełni rolę generatora. Taki obrót spraw nie podoba się Rosjanom i wkrótce postanawiają oni przeprowadzić ofensywę na cenną bazę. Ostatecznie udaje im się przejąć nad nią kontrolę, a skumulowaną wewnątrz generatora energię słoneczną kierują prosto na San Francisco, zmiatając je z powierzchni globu. Rosja stawia też ultimatum: bezwarunkowa kapitulacja Stanów Zjednoczonych albo Nowy Jork dosięgnie taki sam los. Prezydent USA Elizabeth Winters nie zamierza się jednak poddać bez walki, a to oznacza wojnę na szeroką skalę. Najwyższy czas powołać specjalny zespół do walki z najeźdźcą, w którym nie braknie i nas. Wcielamy się w postać Sama Gideona - szczęśliwca, któremu przyjdzie paradować na polu bitwy w niezwykle cennym, zaawansowanym technologicznie kombinezonie. Pancerzu, który dosłownie czyni cuda, a walkę zamienia w zabawę w Hyde Parku.

Tak mniej więcej przedstawia się fabuła w Vanquish, ale nie oszukujmy się - w grze pełni ona rolę mało znaczącego statysty, który ma siedzieć cicho i nie przeszkadzać w tym, co dzieje się na ekranie. A dzieje się naprawdę dużo. Nie na darmo przed rozpoczęciem rozgrywki natrafiamy na komunikat, który informuje nas o błyskach i wybuchach, które mogą źle wpływać na osoby o skłonnościach epileptycznych. W grze co chwila coś ulega destrukcji, coś z impetem wylatuje w powietrze - pokój późnym wieczorem zamienia się w istny parkiet dyskotekowy. Futurystyczne, nieskazitelne otoczenie przyciąga uwagę, a jeżeli dodamy do tego spustoszenie ogromnej metropolii, to w zasadzie czego chcieć więcej? Na historię nie ma tutaj po prostu czasu i miejsca.

Rozgrywka - podobnie jak w Lost Planet 2 - prowadzona jest w trybie trzecioosobowym i sprowadza się do oczyszczania kolejnych lokacji z zastępów mniejszych bądź większych przeciwników. Łatwo wysnuć wnioski, że taki model rozgrywki szybko może się nudzić, ale nic bardziej mylnego. Vanquish posiada bowiem szereg naprawdę ciekawych rozwiązań, które urozmaicają rozgrywkę na tyle, że chce się tylko więcej i więcej. Naszego protagonistę nie bez powodu odziano przecież w ARS (Augmented Reaction Suit), który nie tylko znacznie ułatwia poruszanie się w terenie, ale stanowi także wyjątkowo skuteczną broń do walki z uporczywym wrogiem. Wbudowane w pancerz dopalacze spowodują, że za naciśnięciem jednego przycisku Sam przemieści się z punktu A do punktu B zaledwie w mgnieniu oka. W pobliżu czai się robot nieprzyjaciela? Wykonajmy więc ślizg w jego kierunku i zakończmy go pokaźnym kopniakiem penetrującym jego płytę główną. Nie jest to jednak absolutnie szczyt możliwości naszej białej zbroi, bo strój pozwala na wiele, wiele więcej.

Jeżeli podobał się Wam film "Matrix", z miejsca pokochacie Adrenaline Rush. To tryb uaktywniany przez nasz strój, który pozwala na stare, dobre spowolnienie czasu. Gdy tryb jest aktywny, ekran spowija błękitny filtr, akcja zwalnia, a my przez kilka sekund zyskujemy niepodważalną przewagę nad przeciwnikiem - strzelamy tam gdzie chcemy, a w międzyczasie podziwiamy wirujące w powietrzu pociski, które nieraz przelatują nam niebezpiecznie blisko czaszki. Tryb ten możemy stosować w najrozmaitszych sytuacjach. W pobliżu jest ściana? Odbijmy się od niej, włączmy tryb AR i wyeliminujmy 3-4 roboty zanim wylądujemy. To z pewnością robi wrażenie, ale wszystko ma przecież swoją cenę. Jeżeli Adrenaline Rush będzie aktywny zbyt długo, nasz pancerz ulegnie przegrzaniu, a my przez kilka chwil będziemy łatwym kąskiem dla przeciwnika. Ze spowolnienia czasu można korzystać manualnie wtedy, gdy wcześniej wykonamy unik. Odpali się on także automatycznie, ale tylko w sytuacji krytycznej, zagrażającej życiu bohatera. Wtedy lepiej jest skierować się na tyły i poszukać jakiejś solidnej osłony do czasu, gdy pancerz wróci do normalnego stanu.

Nasz bohater może dzierżyć ze sobą maksymalnie do trzech sztuk broni. O dziwo, arsenał w Vanquish jest stosunkowo niewielki i wystarczy niespełna 20, góra 30 minut, by natrafić na wszystkie znajdujące się w grze giwery - od karabinów szturmowych, przez automatyczne działko laserowe, po wyrzutnię rakiet. Podczas rozgrywki możemy polepszać atrybuty naszych broni, co wpłynie na pojemność jej magazynka bądź ilość zadawanych obrażeń. Ogień prowadzi się całkiem przyjemnie, jednak podczas ślizgów nieco trudniej, ale od czego jest spowalniacz czasu? Większych problemów z amunicją raczej nie ma, ale nie oznacza to, że raz na jakiś czas nie możemy sobie pozwolić na obicie jakiegoś robota w walce wręcz. Walka bezpośrednia jest jednak trochę kłopotliwa, bo pochłania dużo energii pancerza i często wystarcza na rozprawienie się z zaledwie jednym przeciwnikiem. Stosowanie jej podczas walki z grupkami wrogów jest więc nie najlepszym pomysłem, jeżeli myślimy o przeżyciu.

Trzymamy się futurystycznych klimatów, więc w Vanquish walczymy z futurystycznym przeciwnikiem. Najczęściej naszym celem są wszelkiej maści robopodobne kreatury. Niektóre z nich w niewielkich grupkach nie stanowią większego zagrożenia podczas walki naziemnej, jednak już te same jednostki uzbrojone we fruwające skutery mogą nam poważnie zaleźć za skórę. Przeciwnicy często zmieniają pozycję, kryją się za murkami, starają się nas zajść od flanki, a jeżeli w pobliżu znajduje się wolne działko laserowe, jak najszybciej spróbują je przejąć, by uprzykrzyć nam życie. Warto korzystać z przeróżnych osłon, bo nieraz uratują nam skórę. Nie można jednak za bardzo przyzwyczajać się do jednej kryjówki, bo może się okazać, że za kilka chwil przestanie ona najzwyczajniej w świecie istnieć. Na szczęście przemieszczanie się pomiędzy osłonami rozwiązano całkiem dobrze - jest wygodne i co najważniejsze płynne.

Na naszej drodze staną nie tylko wrogowie odpowiadający naszym gabarytom, ale też tacy, którym sięgamy najwyżej do kolan,albo nawet i pięt. Jedni wyposażeni są w ogromne wiertła, którymi potrafią wwiercić się pod ziemię tylko po to, by za chwilę wyskoczyć nam tuż przed facjatą. Jeszcze inni, obdarzeni wielkimi wyrzutniami, postarają się wyeliminować nas z daleka,zasypując co najmniej tuzinem rakiet jednocześnie. Na każdego przeciwnikapotrzebny jest więc sposób i czasem nie wystarczy tylko bezmyślnie strzelać do przyjemniaczka z nadzieją, że padnie, bo w tym czasie może z nas zostać mokra plama. Trzeba też wyjątkowo uważać na tych największych - mają tendencję do niespodziewanej transformacji w chwilach, gdy zdaje się, że mamy ich już z głowy. W walkach z bossami, ale i nie tylko, nie zabrakłotakże sekwencji QTE. Podczas animowanych przerywników warto więc trzymać ręce na padzie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie nacisnąć dany przycisk, by uratować naszego bohatera lub wykonać efektowny "finiszer".

Podsumowując, Vanquish to kawał solidnej futurystycznej strzelaniny o wysokim stężeniu akcji na metr kwadratowy. Dobra pozycja dla tych, którzy w grach szukają przede wszystkim bezstresowej rozrywki polegającej na eliminowaniu kolejnych zastępów wrogów na różne, najczęściej bardzo efektowne sposoby. Jest też trochę humorystycznych akcentów - Sam pali jak smok i nie widzi problemu, by sięgnąć po "dymka" akurat wtedy, gdy skrywa się za murkiem przed ostrzałem lub zwisa nad głębooooką przepaścią. A już o niespotykanych napisach końcowych nie wspomnę, bo nawet nie wiem, jakimi słowami miałbym je opisać. Szkoda tylko, że to kolejna strzelanina z rzędu, w której próżno szukać fabuły. Nie mógłbym też nie wspomnieć o tym, że Vanquish to gra na jeden wieczór - przejście pięciu epizodów podzielonych na misje zajmuje 5-6 godzin, a to zdecydowanie za mało jak na grę, która nie ma trybu wieloosobowego. Cholipka, a coś czuję, że multi mogłoby potężnie zarządzić.