Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że Ubisoft zacznie seryjnie wydawać ciekawe i oryginalne produkcje, co najwyżej puknąłbym się w czoło. Po odgrzewaniu w nieskończoność tych samych motywów w Assassin's Creed i Far Cry, wydawca wyrobił sobie nie najlepszą opinię, która ciągnęła się za nim już od dłuższego czasu. I nagle coś drgnęło. Nie chcę się tutaj wdawać w debaty o jakości poszczególnych produkcji, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że gry Ubisoftu ostatnio zaczynają w końcu stawiać na coś nowego. Rainbow Six: Siege, Steep, Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands, ba nawet Watch Dogs 2 odważyło się pójść w innym kierunku! To tytuły, które mimo wszystko w swojej kategorii są dość unikatowe. A do listy tej dołącza właśnie For Honor. Produkcja, którą jednocześnie kocham i nienawidzę.

Zobacz naszą wideorecenzję:

Wilki i owce

Od strony fabularnej gra oferuje dokładnie to, czego spodziewać się można po okładce z trzema wielkimi wojownikami. Wojna. W alternatywnej wersji wieków średnich starcia między frakcjami rycerzy, wikingów oraz samurajów stały się chlebem powszednim i choć na przestrzeni dziejów co pewien czas tli się nadzieja na pokój, niejaki Legion Czarnego Kamienia skutecznie gasi wszelkie szanse na złożenie broni. Kampanijna historia kręci się wokół postaci Apollyon, kolejnej (bodajże już ósmej) dowódczyni "tych złych", która ogarnięta obsesją na punkcie wojennego chaosu, nie cofnie się absolutnie przed niczym, aby skłócić wszystkich i wszystko. Plus mocno nadużywa porównań do wilków.

Dla For Honor czasem można stracić głowę.
Dla For Honor czasem można stracić głowę.

Fabuła jako taka nie należy więc do przesadnie oryginalnych i całościowo nazwać można ją "naiwną bajeczką", ale w sumie wpisuje się to w kanon równie naiwnych legend o wielkich wojownikach i ich bohaterskich czynach. Jeśli podejdziemy jednak do rozgrywki w tym formacie przede wszystkim jak do tutoriala dla każdej z klas - kampania faktycznie "robi robotę". Każdą z 18 misji (po sześć w każdym z trzech rozdziałów) można - i wręcz trzeba - przechodzić po kilka razy z uwagi na mnóstwo znajdziek i fabularnych wstawek, które dodatkowo poszerzają uniwersum. Grę na poziomie trudnym ukończyłem w około siedem godzin… i wiem, że z uwagi na prezentowane tam wyzwania, zapewne wrócę do kampanii raz jeszcze. A i ważna informacja - offline nie pogracie, wymagane jest stałe połączenie z serwerem (do tego jeszcze wrócimy…). Na pocieszenie zostaje fakt, że For Honor oferuje uproszczoną formę kampanijnej kooperacji.

Historia w For Honor może i jest naiwna, ale kampanię warto i tak rozegrać.
Historia w For Honor może i jest naiwna, ale kampanię warto i tak rozegrać.

Historia historią, ale tak jak wspomniałem - to jedynie rozgrzewka przed tym, co w grze najistotniejsze, czyli rozgrywką wieloosobową. W kwestii dostępnych trybów, nie czeka Was żadna niespodzianka - mamy tu Deathmatch (4 vs 4), mamy Dominację (4 vs 4), Potyczki (2 vs 2) oraz Pojedynki (1 vs 1). Ten ostatni format okazał się być zresztą moim ulubionym z uwagi na prostotę panujących tam zasad. Jesteś tylko Ty, przeciwnik oraz wasze umiejętności. Bez względu na to, czy stawałem w szranki z przeciwnikiem po raz pierwszy, czy właśnie dobijałem do setnego starcia, emocje i adrenalina były nieustannie na równie wysokim poziomie.

Wojna frakcji w For Honor trwa nieustannie.
Wojna frakcji w For Honor trwa nieustannie.

Jeżeli For Honor rozwinie się e-sportowo (a mam nadzieję, że tak będzie) to właśnie z uwagi na tę formę "zabawy". Co istotne, każdy tryb rządzi się jednak swoimi prawami i wymaga całkowicie innego podejścia. Początkowo kompletnie to do mnie nie docierało i irytowałem się okrutnie, gdy w starciach 4 vs 4 ginąłem w ułamku sekundy przyszpilony przez trójkę przeciwników. Chaos z biegiem czasu zaczął jednak nabierać sensu i metodą prób i błędów w końcu "załapałem", które klasy działają lepiej w poszczególnych sytuacjach, jakie umiejętności należy dobierać i jaką strategię obrać. Wówczas okazało się, że radość i satysfakcję potrafią dawać nie tylko pojedynki. A głównym tego powodem jest… system walki.

Ciosy kończące w For Honor to swoiste fatality.
Ciosy kończące w For Honor to swoiste fatality.

Ad mortem, inimicus!

Tutaj lojalnie ostrzegam, że kolejne kilka zdań będzie bezwstydną laurką dla tego, co zrobił Ubisoft. Dużo słodzenia, ale nic nie poradzę… Walka w For Honor to bowiem absolutnie najlepsza rzecz, jaka spotkała mnie w grach w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Formuła, którą skwitować można sentencją "easy to learn, hard to master", ma w tym przypadku 100-procentowe zastosowanie i sposób jej podania szalenie mocno przypadł mi do gustu. W gruncie rzeczy, For Honor jest bijatyką. Tyle, że przebraną w średniowieczne szaty. Choć na pierwszy rzut oka może nie wydawać się to takie oczywiste, tytułowe zestawienie z serią Mortal Kombat jest tu jak najbardziej na miejscu. Podczas starć wyprowadzamy serie kombosów, ataków specjalnych, mamy bloki, parowanie, uniki i konieczność działania w trzech głównych płaszczyznach.

Odrobina treningu i wszystkiego da się uniknąć.
Odrobina treningu i wszystkiego da się uniknąć.

Nie wydaje się to przesadnie skomplikowane, zwłaszcza, że lista ruchów nie jest długa, ale im dłużej grałem w For Honor, tym bardziej dostrzegałem jak mocno złożona jest to produkcja. Tu nie ma miejsca na bezmyślny duszenie przycisków (no chyba, że gramy Orochim - wybaczcie Samuraje!) i przypadek. Każdy nieprzemyślany wymach mieczem czy toporem przeciwko bardziej doświadczonemu graczowi kończy się źle. Pomimo buzującej adrenaliny musimy więc i nieustannie myśleć. I to jest dobre. Bardzo.

Nauka wszystkich kombinacji ciosów nie jest trudna. Przynajmniej w teorii. Na polu bitwy bywa różnie.
Nauka wszystkich kombinacji ciosów nie jest trudna. Przynajmniej w teorii. Na polu bitwy bywa różnie.

Oczywiście póki co robimy to wszystko jedynie dla własnej satysfakcji i punktów doświadczenia (w grze mamy do czynienia z systemem podobnym do "Prestiżu"), trybu rankingowego wciąż bowiem nie zaimplementowano. Ten już wprawdzie zapowiedziano i ma się pojawić "niedługo", ale na razie starcia toczą się o przysłowiową pietruszkę. Gdy jednak ten piękny z e-sportowej perspektywy dzień w końcu nastąpi… stawiam, że w For Honor grać będę jeszcze więcej niż zwykle. Ci, których pojedynki na najwyższym poziomie kompletnie nie kręcą i wizja walki z żywymi graczami lekko ich odstrasza, szczęśliwie nie zostają na lodzie. Gra oferuje bowiem starcia z botami i to nie byle jakimi! Ubisoft mocno się w tym przypadku postarał i stworzył jedno z bardziej wymagających AI, jakie kiedykolwiek widziałem w grach tego typu. Sztuczni przeciwnicy, zwłaszcza na najwyższym poziomie, są szalenie bystrzy, ale jednocześnie ani razu nie czułem, aby "oszukiwali" - nawet wtedy, gdy dostawałem tęgie lanie.

Boty w For Honor nawet na najniższym poziomie nie czekają na rzeź.
Boty w For Honor nawet na najniższym poziomie nie czekają na rzeź.

Wojny wygrywa się pieniędzmi

Wszystko to łączy się w obraz, na którym For Honor maluje się jako niemal ideał. I tak faktycznie by było, gdyby nie dwie sprawy. Tak, tak, zgadza się - było słodko, ale teraz pora na odrobinę goryczy. Zacznę od kwestii bardziej uciążliwej, przez którą wielokrotnie, ja i moi znajomi, klęliśmy obficie. Stabilność serwerów w For Honor - bez owijania w bawełnę - na stan dzisiejszy jest po prostu żałosna. Infrastrukturę sieciową oparto o innowacyjnie zmodyfikowane połączenia peer-to-peer (czyli łączenie się graczy ze sobą bezpośrednio, a nie przez serwery dedykowane), co w teorii miało przełożyć się na mniejsze opóźnienia, a całość powinna hulać niczym wiatr w polu. Ale nie hula. Ba, chwilami leży całkowicie, kładąc się odłogiem i nie wstając przez dłuższą chwilę.

Niestety taki obrazek to For Honor norma.
Niestety taki obrazek to For Honor norma.

Wyjście hosta z gry przerywa mecz (nie otrzymujemy wówczas żadnych nagród, tracimy za to czas), opuszczenie rozgrywki przez kogoś innego wymusza kilku-, kilkunastosekundową synchronizację, a do tego dochodzą jeszcze dziwaczne lagi, które w przypadku starcia z osobami ze słabszym połączeniem odbijają się na wszystkich. Nie jestem nawet w stanie zliczyć ile razy wchodziłem do gry tylko po to, aby po kilkunastu sekundach ujrzeć komunikat o zerwaniu połączenia i powrocie do menu głównego. Co zabawne, dowolny błąd kończący mecz powoduje dodatkowo wyjście z obecnej drużyny, o ponownym, szybkim dołączeniu do rozgrywki z przyjaciółmi nie ma więc mowy. Żeby nie było, że tylko ja na to narzekam - z identycznymi problemami borykają się do teraz wszyscy moi znajomi, którzy zaopatrzyli się w For Honor. Każdy z dobrym, szybkim internetem i niskim pingiem. W tym przypadku to i tak nie wystarcza, aby ustrzec się problemów przynajmniej raz na kilka meczy.

Problemy z serwerami uniemożliwają niekiedy zabawę nawet w trybie dla pojedynczego gracza.
Problemy z serwerami uniemożliwają niekiedy zabawę nawet w trybie dla pojedynczego gracza.

Druga, mało przyjemna sprawa to… mikrotransakcje. Ha! Tutaj Ubisoft popłynął dość konkretnie i to na skalę, jakiej nie widzimy w wielu grach free-to-play. Aby kupić wszystko, co znajdowało się w sklepie na premierę, trzeba wydać około czterech tysięcy złotych! W grze, która sama w sobie kosztuje już pełną cenę! Przebolałbym, gdyby tyczyło się to tylko kosmetycznych przedmiotów. Ale niestety tak nie jest. Za prawdziwe pieniądze da się kupić pakiety stali, które odblokowują nam na przykład wszystkie talenty postaci (normalnie musimy pogrindować przynajmniej kilka godzin, aby zyskać dostęp do pełnego wachlarza zdolności pojedynczego bohatera). Do zakupu mamy także i skrzynki (a jakże!), w których znajdujemy przedmioty podnoszące statystyki wojowników. Fakt, właściwości ekwipunku są uwzględniane tylko w trybach 4 vs 4 (na Potyczkę i Pojedynek więc nie wpływają), ale to mimo wszystko wciąż książkowy przejaw mechanizmu pay-to-win. To, że przyszłe DLC mają być udostępniane graczom za darmo, a samą stal zdobywamy także poprzez granie, niestety wcale nie umniejsza rozczarowaniu, że Ubisoft wplótł coś takiego do swojej produkcji. Choć akurat możliwość rozbudowanej personalizacji postaci mocno sobie cenię.

Mikrotransakcje w For Honor wcale nie są takie "mikro".
Mikrotransakcje w For Honor wcale nie są takie "mikro".

Wyłom w murze

Zbliżając się z wolna do końca, chcę wprost powiedzieć: For Honor jest grą absolutnie genialną… wtedy kiedy działa. A zdarza się mu nie działać niestety niezwykle często. Gdyby nie to, nota śmiało oscylowałaby w granicach 9/10… a tak muszę ją po prostu obniżyć. Podoba mi się złożoność walki, zaawansowana customizacja, zróżnicowanie klas i idee, jakie stoją za poszczególnymi trybami, ale ciężko się tym wszystkim cieszyć, gdy z niewiadomych powodów tracisz połączenie z serwerami.

Mimo problemów, For Honor to naprawdę dobra gra.
Mimo problemów, For Honor to naprawdę dobra gra.

Czy Ubisoft coś z tym zrobi? Czy da się to w ogóle jakoś naprawić? Czy jeśli sytuacja się poprawi, powinienem wrócić do tej recenzji i zmienić jej ocenę? Na te pytania odpowiedzi nie znam, ale jeżeli zdecydujecie się na zakup - przygotujcie się na prawdziwą karuzelę emocji. Będziecie nieustannie przeplatać łzy szczęścia i ekscytacji z łzami frustracji. Śpiewanie pochwalnych peanów z soczystymi przekleństwami. Z euforii będziecie wpadać w furię. Ale może to naturalna kolej rzeczy? W końcu bycie genialnym ponoć zawsze wiąże się z odrobiną szaleństwa.