Niemal za każdym razem, gdy przenosiłam się w wirtualną rzeczywistość, mój błędnik wariował i zbierało mi się na mdłości. Zwłaszcza znajdując w stanie nieważkości w takim ADR1FT czy Detached, gdzie brak grawitacji daje niezłego kopniaka poczuciu orientacji. Jednak ani w przypadku The Climb, ani Robinson takich problemów nie miałam, choć i tu odrywałam stopy od ziemi i wykonywałam gwałtowne ruchy, skoki. Grawitacja grawitacją, ale sprawa ma się inaczej. Wydaje mi się, że z dwóch powodów. Zacznę na odwrót, bo od Robinsona. I słowem wstępu opiszę pokrótce fabułę tytułu dla osób, które nie wiedzą, w czym rzecz.

Mieszanka wybuchowa - dinozaury i robot

W Robinson: The Journey wcielamy się w chłopaka, który w wyniku katastrofy statku kosmicznego rozbija się na nieznanej planecie pełnej dinozaurów, przepaści, dzikiej przyrody i przeróżnych dziwacznych stworzeń. Robinowi towarzyszy Higgs - robot ochronny, który został odpalony, aby trzymać się bohatera i pilnować, żeby nic mu się nie stało. Oczywiście przekłada się to na gameplay - robocik często dostarcza nam rozmaitych podpowiedzi.

Prawie jak Wheatley z Portala 2
Prawie jak Wheatley z Portala 2

Wracając więc do powodów, dla których nie było mi po zabawie z goglami na głowie niedobrze. Po pierwsze, tempo poruszania się głównego bohatera w Robinson: The Journey jest dość powolne. W tym wypadku to duży plus. Obracanie się wokół własnej osi również nie jest naturalnie płynne, a raczej kanciaste, i zgaduję, że obierając taką metodę developerzy doskonale wiedzieli, co robią. Nie wiem, ile czasu musiałabym spędzić w tym świecie, żeby poczuć zawroty głowy, ale coś czuję, że nieprędko.

A jak już raz się wejdzie, to ciężko wyjść. Wirtualna dżungla wchłania jak prawdziwa. Odgłosy dzikich zwierząt czy wyrastający jak spod ziemi gigantyczny tyranozaur, który rozwiera przed nami na kilka metrów paszczę... to coś, czego się nie zapomina. Tym bardziej, że z obrazem koresponduje dźwięk, szczególnie gdy patrzymy na motyle w promieniach słońca i inne tego typu obrazki jak z pocztówek. Dzikość natury i pierwotność łączą się w ciekawy miks z elementami science-fiction. Jak już wspomniałam, nasz towarzysz to robot - swoją drogą zarówno charakterem, jak i wyglądem bardzo przypominający Wheatleya z Portal 2. Tak, w kolejnej już grze powraca poniekąd wątek maszyn z duszą i charakterem - Higgs ma niejedno do powiedzenia i dzięki temu, że ma własny charakter, prawdopodobnie fajnie urozmaicić podróż przez grę. Ciekawie wpisuje się w ostry, samozwańczy krajobraz zapuszczonej dżungli. Podobnie jak ogromnych wielkości wrak statku kosmicznego, wbity w sam środek sięgającej horyzontu wyludnionej równiny, porośniętej dziką roślinnością.

Właśnie połączenie tych pozornie skrajnie odmiennych elementów przyciąga mnie do Robinson: The Journey. Grałam w to niedługo po Łukaszu jedynie kwagrans, ale był to tylko malutki przedsmak. Producent wykonawczy tytułu, Elijah Freeman, powiedział nam w rozmowie, że w grze pojawi się siedem różnorodnych sekcji, które zajmą graczom czas na dobre kilka godzin. Oczywiście przełoży się na to również fakt, czy będą wiedzieli, w którą stronę iść. Robinson to w końcu przede wszystkim eksploracja i survival, ale są też inne ciekawe elementy, takie jak na przykład skanowanie niektórych przedmiotów, albo możliwość wprawiania ich w lewitację, które skutecznie zajmą czas.

Upadek z wysokości

Pora na The Climb.

W przypadku tej gry było o tyle ciekawie, że wreszcie mogłam oswoić się z Oculus Touch - kontrolerami ruchowymi dla Oculus Rift, które po raz pierwszy pojawiły się w grywalnej formie właśnie na targach Gamescom. Łapanie krawędzi za pomocą triggerów i odzyskiwanie staminy poprzez potrząsanie dłonią sprawdzały się bardzo dobrze, a przygotowywanie się do skoków, choć z początku dość trudne wraz z czasem stawało się coraz bardziej intuicyjne. Mam wrażenie, że przy tego typu grze sprawdzi się jeszcze lepiej niż kontroler do Xboksa, bo będzie w stanie jeszcze bardziej pogłębić imersję. Gdy sięgałam raz po raz zmieniając chwyt i powoli pnąc się w górę, moje ciało w bezwarunkowej reakcji szło za ruchem, próbując dotrzeć jeszcze wyżej. I co tu dużo mówić - podobnie jak w przypadku Robinsona, tak i wspinaczkowa przygoda oddające ekstremalne doświadczenia na wysokościach nie może narzekać na brak przepięknych widoków. Ale o tym chyba już wszyscy wiemy.

Nie patrz w dół, nie patrz w dół...
Nie patrz w dół, nie patrz w dół...

Wirtualna uroda

Tak, Crytek wie, jak zrobić ładną grę - to nie ulega wątpliwości. Co nie zmienia faktu, że do ideału jeszcze sporo brakuje. Wiadomo - ograniczenia wirtualnej rzeczywistości są takie, jakie są, ale możemy mieć pewność, że będzie to szło tylko w coraz lepszym kierunku. A już teraz nie ma na co narzekać. Razem ze mną VR-owe produkcje ogrywał Łukasz - on tak zachwycał się graficznymi możliwościami Robinsona:

Crytekowi można zarzucać różne rzeczy, ale z pewnością nie to, że robią gry brzydkie. CryEngine od zawsze sprawdza się wręcz wybornie i nie inaczej jest w przypadku Robinson: The Journey. Trochę gier na VR już za sobą mam (i mówiąc trochę mam na myśli kilkadziesiąt) i do tej pory ładniejszej pod względem detali i jakości tekstur produkcji jeszcze nie widziałem w tej kategorii. Zapierające dech w piersiach widoczki to wprawdzie w tradycyjnych grach nie jest żaden wyznacznik ich wartości, ale w przypadku wciąż raczkującego segmentu wirtualnej rzeczywistości aspekt graficzny jest niezwykle ważny. To on w końcu najlepiej oddziałuje na mainstramową publikę, a nie oszukujmy się - bez niej VR rozwijać się nie będzie. Jeśli na dostępne zestawy będą powstawały jednak produkcje prezentujące się tak jak Robinson: The Journey, o zainteresowanie szerszej widowni martwić się raczej nie musimy.

Wirtualna rzeczywistość stanowi furtkę dla ludzi, którzy chcą przeżyć coś ekstremalnego; coś, czego w codziennym życiu z tych czy innych powodów przeżyć im się nie uda. To są świetne tego faktu przykłady, które każdy wielbiciel wirtualnej rzeczywistości powinien prędzej czy później zaliczyć i doświadczyć na własnej skórze.

The Climb ujrzało światło dzienne w kwietniu - gra jest już dostępna na pecetach i wspiera Oculus Rifta, a już niedługo trafi do sprzedaży z Oculus Touch. Robinson: The Journey z kolei opiera się na PlayStation VR. Daty premiery jeszcze nie znamy, a niestety nie udało nam się tego wyciągnąć z Cryteka. Ale próbowaliśmy!